wtorek, 14 stycznia 2014

One Ok Day (one-shot)

Na początku przepraszam za zwłokę, gdyż opowiadanie, które teraz zamieszczam, zostało napisane już dwa miesiące temu i miałam je wtedy wstawić, ale nie zrobiłam tego tylko i wyłącznie z powodu mojego okropnego lenistwa. Po drugie chcę się trochę wytłumaczyć odnośnie tematyki tego, co być może zaraz przeczytacie - zwykle nie piszę o japońskich gwiazdach, a już na pewno nie o sobie w ich towarzystwie, ale właśnie takie zadanie stanęło przede mną, kiedy postanowiłam wziąć udział w konkursie organizowanym przez One Ok Rock Polish Street Team (serdecznie zapraszam na forum i facebooka). Tego typu twórczość kojarzyłam z marnymi wypocinami i opowiadaniami, które padają ofiarami moich ulubionych analizatorni, więc starałam się wybrnąć z tego najlepiej, jak umiałam. Wyszło z tego to, co wyszło, nie mnie oceniać. Poza tym wszystkim powinnam obiecać poprawę i przyrzec, że będę zamieszać notki częściej, ale wiem, że nie wywiązałabym się z tego. Raz mi się chce, a raz po prostu nie - stąd ta rażąca niesystematyczność dodawania kolejnych opowiadań. Ale teraz po prostu zapraszam do lektury! c:

Tytuł: One Ok Day
Pairing: żaden c:
Gatunek: POV
Liczba słów: 1966

***

Zawsze myślałam, że niezwykłe sytuacje i historie zarezerwowane są tylko dla niezwykłych ludzi, a ja absolutnie się taka nie czułam. Cicha, skromna, zupełnie normalna. Ani to szczególnie zgrabne, ani ładne, ani ponadprzeciętnie utalentowane w jakiejś dziedzinie - pospolita, szara mysz, która boi się wystawić nosek zza miotły, pod którą się schowała. Bałam się też podróży, bo przecież to, co nieznane, automatycznie staje się złe i przerażające. Dlatego kiedy kuzynka zaprosiła mnie jesienią do siebie do Londynu, wahałam się nad odpowiedzią. W końcu decyzję podjęła za mnie mama, która stwierdziła, że marnowanie takiej szansy byłoby pozbawione sensu. No cóż, mama wie zawsze najlepiej, więc nie sprzeciwiałam się, choć miałam ochotę umrzeć na samą myśl o locie samolotem.
Na miejscu okazało się, że Ewa nie zaplanowała dla mnie żadnych większych atrakcji, co nawet mi odpowiadało - w większości przypadków nienawidzę zorganizowanego zwiedzania, nie podniecam się na myśl o oglądaniu zabytków i jednoczesnym słuchaniu ich historii, które zwykle opuszczają moją głowę szybciej, niż do niej trafiły. Miałam spędzić w Londynie dwa tygodnie w mieszaniu mojej polskiej kuzynki i jej męża Anglika. On pracował akurat na nocną zmianę w jakimś barze, a ona rano wychodziła do swojej małej kwiaciarni spełniać się jako florystka. Ponieważ John po pracy spał przynajmniej do dwunastej, całe przedpołudnie miałam zupełnie dla siebie i powiedziano mi, że mogę robić z tym czasem co tylko zechcę. Całkiem ciekawa perspektywa, co? Możliwość wyjścia na miasto, poznania Londynu od mniej oficjalnej strony. Przez kilka pierwszych dni nawet nie myślałam o korzystaniu z tego przywileju, za bardzo się bałam. A jeśli ktoś podejrzany mnie zaczepi? Albo się zgubię? A jeśli wpadnę pod samochód? Londyńskie ulice są o wiele bardziej ruchliwe niż te w mojej śmiesznej mieścinie, a ze mnie jest niezła łamaga. Wszystkie te obawy zgromadzone razem skutecznie trzymały mnie w domu prawie cały pierwszy tydzień.
W sobotę obudziłam się znacznie wcześniej nie dlatego, że chciałam. Pies sąsiadów z dołu postanowił urządzić z rana koncert szczeknięć i pisków, fundując mi przy tym koszmarny humor. Może dlatego w głowie zaświtała mi myśl, aby powłóczyć się trochę po mieście na własną rękę. Ewa proponowała mi to już wcześniej, ale do tej pory strach brał nade mną górę i nie odważyłam się sama zapuszczać wgłąb miejskiej dżungli. Tego ranka stwierdziłam jednak, że przecież raz kozie śmierć, a może uda mi się znaleźć jakieś ciekawe sklepy, do których nie weszłabym z kuzynką. Jeszcze przed dziesiątą byłam gotowa do wyjścia, z sercem bijącym jak dzwon i z głową pełną uzasadnionych obaw. Zgubię się, zgubię, na pewno! - powtarzałam sobie w myślach, co wcale nie dodawało mi odwagi. Znałam samą siebie i wiedziałam, że potrafię zgubić się nawet w pobliżu własnego domu, jednak ostatecznie wyszłam na ulicę i obrałam przypadkowy kierunek, dając się pochłonąć miastu.
Londyn nie był według mnie szczególnie czarujący, ale miał przynajmniej jedną zaletę - pogodę. Nie przeczę, że jestem dziwna. Mżawki, wilgoć i mgła zawsze kręciły mnie bardziej niż upały i susze, a pochmurne niebo wielbiłam sto razy bardziej od słońca rażącego w oczy. To dlatego moją ulubioną porą roku była jesień, a latem narzekałam ile wlezie. Mimo wszystko jednak nie mogłam zignorować potężnej ulewy, która zaskoczyła mnie po chyba półgodzinnym spacerze. Nie uśmiechała mi się wizja mnie samej przemoczonej do suchej nitki, więc schowałam się pod daszkiem przy jednej ze sklepowych witryn, przeklinając w duchu fakt, że nie wzięłam ze sobą parasola. Praktycznie nigdy nie znajdował on miejsca w torbie, którą zwykle przy sobie nosiłam, czego nieraz już pożałowałam. Mówią, że mądry Polak po szkodzie, lecz ja byłam odporna na podobne nauki.
Nie od razu zwróciłam na niego uwagę, nie zwykłam przyglądać się ludziom na ulicy. Po pierwsze jestem raczej nieśmiała i nie wiedziałabym, co zrobić, gdyby moje spojrzenie zostało odwzajemnione, taka ze mnie kaleka społeczna. A po drugie uważałam po prostu, że gapienie się na kogoś nie uchodziłoby za szczególnie uprzejme. Nie mogłam jednak w nieskończoność ignorować chłopaka, który przystanął obok mnie pod witryną. Zwłaszcza, że on akurat nie zapomniał o parasolu i najwyraźniej chciał podzielić się ze mną tym niewielkim schronieniem, gdyż przysunął je nieco w moją stronę. Pięknie, pomyślałam sobie, pomoc od nieznajomego: jedna z najbardziej niezręcznych sytuacji, jakie jestem sobie w stanie wyobrazić.
- Dzięki - wydałam z siebie ciche mruknięcie, podnosząc wzrok na chłopaka z bródką. Brzmiało to o wiele mniej przyjemnie, niż miało brzmieć, ale trochę zachrypłam od milczenia. Tak czy inaczej prędko przestałam się tym przejmować, kiedy moje myśli pognały zupełnie innym torem: skądś znałam tego młodego mężczyznę, który uśmiechnął się do mnie po usłyszeniu podziękowania. Moja niezdolność do szybkiego rozpoznawania twarzy dała o sobie znać, a kiedy już zorientowałam się, dlaczego ciemnowłosy wydał mi się być znajomy, musiałam włożyć trochę wysiłku w to, aby nie zemdleć. Co prawda nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło, ale wtedy czułam, że mi aż słabo, bo to chyba naprawdę był Taka z One Ok Rock. Pamięć może miałam kiepską, ale nie pomyliłabym tego uśmiechu z żadnym innym.
- Nieźle dzisiaj leje, nie? - zagadnął z trochę śmiesznym akcentem, podczas gdy ja walczyłam o to, aby moje oczy nie wyleciały z orbit.
- Eee... no - odparłam głupkowato. Jakoś nie mogłam pozbierać myśli. Nieraz wyobrażałam sobie, że pewnego pięknego dnia spotkam mojego idola; wiele fanek musi o tym marzyć. Głowę miałam zapełnioną scenariuszami takich chwil, ale to wcale nie pomagało mi odnaleźć się w sytuacji. W żadnej z tych zmyślonych scen nie padało i może na tym polegała główna trudność, nie jestem pewna.
- Słyszałem, że w Anglii prawie codziennie tak pada. To prawda?
- Nie wiem, jestem tu pierwszy raz - mruknęłam, wzruszając ramionami. - Czy ty jesteś..?
- Takahiro - przedstawił się, oddając mi lekki ukłon, który prędko odwzajemniłam, ale z wrażenia zapomniałam odwdzięczyć się podaniem własnego imienia.
- Muszę śnić - wydukałam tylko, na co on roześmiał się. Nie potrafiłam ocenić, czy śmieje się ze mną, czy raczej ze mnie, ale to nie miało wtedy tak wielkiego znaczenia. Kiedy sny pozostają snami, wszystko jest w porządku, ale kiedy przedostają się do realnego świata, człowiek nagle przestaje racjonalnie myśleć, a umysł wraca do pełnej sprawności dopiero po jakimś czasie, przeważnie odrobinę za późno.
- Jeśli tak ci będzie łatwiej, możemy uznać, że to sen - zaproponował po chwili Taka, a ja kiwnęłam głową. W końcu i tak nikt mi nie uwierzy.
- Więc... co robisz w moim śnie? - spytałam trochę nieśmiało, siląc się na spokój. Kolejna piskliwa fanka pewnie nie była tym, z czym chciałby mieć do czynienia.
- Chciałem wyjść na spacer przed koncertem.
- Aha. - Wydawało mi się wcześniej, że w moich własnych snach jestem bardziej elokwentna. Człowiek stale się czegoś o sobie uczy. - I wyszedłeś sam? - dopytywałam się.
- Nie, był ze mną Toru - usłyszałam w odpowiedzi. - Ale chyba go zgubiłem, głupio wyszło.
- Chyba?
- Możliwe jeszcze, że to on się zgubił, a nie ja - wyszczerzył się w uśmiechu, na co ja parsknęłam cicho, ale serdecznie. Trafił się optymista.
- Chciałabym pomóc ci szukać, ale sama nie znam miasta - użyłam najbardziej przepraszającego tonu, na jaki było mnie stać. Nie mogłam pozbyć się z głowy myśli, że gdyby chłopcy z zespołu trochę bardziej uważali na siebie podczas tego spaceru, mogłabym spotkać ich obu. Albo nie spotkać wcale, więc może jednak dobrze się stało.
- Nic nie szkodzi, obaj jakoś trafimy z powrotem do hotelu - pokiwał głową w taki sposób, jakby chciał sam siebie przekonać, że tak właśnie będzie. I chyba przekonał, bo nie wyglądał na kogoś, kto był złej myśli.
- Trzymam kciuki, żeby tak było.
- A będziesz na koncercie?
- Nie, nie zdążyłam kupić biletu - odmruknęłam trochę niechętnie. - No i moja mama nie bardzo chciała się zgodzić - przyznałam bez bicia.
- Och, przykro mi - usłyszałam i zaraz poczułam, że Taka klepie mnie po ramieniu. W to już na pewno nikt mi nie uwierzy. Przygryzłam trochę dolną wargę, zbierając się na odwagę, by zadać mu kolejne pytanie: niby banalne w tej sytuacji, ale dla mnie nieco krępujące. Minęła chwila, zanim pozbierałam odpowiednie angielskie słowa tak, aby prośba brzmiała jak najgrzeczniej.
- Czy mogłabym prosić cię o autograf? - wydusiłam wreszcie. Jego reakcja była do przewidzenia, znów obdarzył mnie uśmiechem i kiwnął głową, zgadzając się.
- Jasne, nie ma problemu. Masz coś do pisania?
- Mhm - odmruknęłam, otwierając torbę. Oczywiście miałam w niej długopis, zawsze mam ich kilka. Nader często jednak zdarza się, że nie mam przy sobie ani jednej kartki, nawet skrawka. Tak jak teraz. Gorączkowe poszukiwania nic nie dały, po chwili zrezygnowana spuściłam wzrok. - Mam tylko chusteczki - westchnęłam z goryczą. Moje słowa znów wywołały u niego śmiech. Czułam się jak clown, ale było to przyjemne uczucie, bo śmiał się ze mnie jeden z najbardziej podziwianych przeze mnie idoli. Mógłby śmiać się i do końca świata, serio. Ale prędko przestał.
- Mogą być chusteczki - stwierdził, wciąż rozpromieniony.
- Co?
- Mówię, że mogą być - powtórzył odrobinę wolniej, a ja wyciągnęłam z torby paczkę jednorazowych chusteczek z wytłoczonymi nutkami. Wziął je ode mnie razem z długopisem i użył szyby witryny jako podkładki. Ja w tym czasie musiałam przejąć na chwilę parasol, który trzymałam tak, jak gdyby był co najmniej ósmym cudem świata. Bo przecież był.
- Jak masz na imię?
Drgnęłam nieznacznie.
- Agata. - Ledwie to powiedziałam, a już zobaczyłam, jak Taka kreśli na chusteczce moje imię w katakanie. Po raz pierwszy naprawdę przydał się fakt, że tak łatwo zapisać je japońskimi znakami. Nie wiedziałam, czy się czerwienię, ale niewykluczone, że tak właśnie było, bo moje policzki mają skłonność do upodabniania się do buraków nawet bez specjalnej okazji.
- Ok, gotowe. Proszę.
Gdy dostałam moją własność z powrotem, wzbogaconą o podpis wokalisty One Ok Rock i krótką dedykację, miałam ochotę odlecieć z radości, choć może nie było tego po mnie widać. Z natury nie jestem bardzo wylewna, ale miałam wrażenie, że on to rozumie. Nie wiem, dlaczego. Może po prostu bardzo chciałam, żeby tak było i trochę poniosła mnie fantazja.
- Dziękuję - powiedziałam, wykonując coś pomiędzy ukłonem i niezgrabnym dygnięciem, jakbym nie mogła się zdecydować. W istocie nie mogłam.
- Nie ma sprawy. Nie odbierzesz?
- Hm? - Dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi mu o dzwonek telefonu dobiegający z mojej kieszeni. Zerknęłam na ekran i wyciszyłam głośnik, nie odbierając połączenia. To Ewa chyba zaczynała się o mnie martwić, bo nikomu nie powiedziałam rano, gdzie idę. John musiał się nieźle zdziwić, kiedy po swojej pobudce nie zastał mnie w domu.
- To nic takiego, zaraz oddzwonię.
Poruszył głową w geście, którego nie potrafiłam do końca zinterpretować. Pewnie dlatego, że akurat zajęłam się chowaniem paczki chusteczek do najgłębszej kieszonki torby tak, aby na pewno nie zmokły; nigdy nie miałam tak cennych chustek i nie mogłam pozwolić, żeby cokolwiek się z nimi stało.
- To było miłe spotkanie - powiedział. Aha, czyli to już prawie koniec, no trudno. - Ale powinienem się już zbierać.
- Rozumiem - przytaknęłam, choć oczywiście nie chciałam się z nim rozstawać. - Wiadomo, sny się szybko kończą.
Wymieniliśmy przyjazne uśmiechy i skinienia głowami, a ja dopiero w tym momencie zauważyłam, że niebo trochę się rozpogodziło. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu, bo ludzie jakby śmielej przemierzali ulice.
- Do zobaczenia - pożegnał się, robiąc parę kroków w tył. Życzyłam mu powodzenia na koncercie i pomachałam do niego energicznie, kiedy bardziej się oddalił i odwrócił jeszcze na chwilę głowę w moją stronę. No i ostatecznie się rozstaliśmy.
Jeszcze przez kilka długich minut stałam tam oniemiała, nim dotarło do mnie, co się właściwie stało. Z zamyślenia wyrwała mnie dopiero wibracja telefonu w kieszeni, tym razem musiałam już odebrać. Rozmawiając z kuzynką byłam wciąż tak nieobecna, że chyba pomyślała, że coś piłam, ale nie przejęłam się tym w ogóle. To spotkanie nakręciło mnie na kilka kolejnych miesięcy, teraz mogłam znieść wszystko. Co z tego, że on za tydzień lub dwa prawdopodobnie nie będzie już pamiętał, że w dzień jednego z wielu koncertów spotkał na szarej, londyńskiej ulicy jakąś małą, niepozorną Polkę, która nawet nie mogła pójść na występ jego zespołu? To nieistotne. Wystarczą mi te wspomnienia i podpis na chusteczce, o więcej nawet nie śmiałabym prosić.

niedziela, 15 września 2013

Definicja tęsknoty (one-shot)

Znów krótko, pod wpływem chwili. Tęsknię może nie tak, jak bohater tego krótkiego tekstu, ale jednak. Nie nazwałam głównego bohatera ani osoby, której mu brakuje, więc możecie podciągnąć pod to dowolny pairing. Ciekawa jestem, z kim Wam się to skojarzy. Dajcie znać! c:

Tytuł: Definicja tęsknoty
Pairing: Dowolny
Gatunek: POV, angst
Liczba słów: 818

***

Czym jest tęsknota?
Tęsknię wtedy, gdy wstaję rano i kładę bose stopy na zimnej podłodze. Podnoszę się niechętnie i idę do kuchni, w której nikt na mnie nie czeka. Nie podnoszę do ust kubka z przesłodzoną herbatą, bo nikt jej dla mnie nie zrobił. I nikt późnym wieczorem nie domknął okna, więc marznę jeszcze bardziej. Sam robię jajecznicę. Nie smakuje mi, choć zawsze wszyscy ją chwalą. Ale kiedy po drugiej stronie stołu nikt nie siedzi i nie czyta porannego wydania gazety chrupiąc kwaśne jabłko, wszystko traci smak. A mimo tego robię sobie do pracy kanapki, które również nie będą mi smakować.
Tęsknota pojawia się, kiedy mój telefon milczy drugą godzinę z rzędu. Na ekranie nie pojawia się ikona nowej wiadomości, nie rozlega się dzwonek zwiastujący połączenie. Po kilku kwadransach wreszcie słyszę go, odbieram, ale to wciąż nie to. Przyjmuję zaproszenie na spotkanie z przyjaciółmi, używając radosnego tonu. "Oczywiście, chętnie wpadnę. Do zobaczenie w piątek o siódmej", mówię. Jednak nic się nie zmieniło, nadal mi czegoś brakuje.
Odczuwam tęsknotę, gdy po pracy wstępuję do sklepu na rogu. Kupuję bułki, mleko, ser. Odruchowo biorę też trzy twarde, kwaśne jabłka, których nie zjem, bo ich nie lubię. Zapominam, że nie będzie miał kto ich zjeść, dlatego za kilka dni upiekę z nich ciasto i odwiedzę siostrę, która uwielbia jabłecznik, ale sama nie umie piec. Będę siedział przy stole z nią i jej mężem, słuchając tego, co się u nich działo. Na pewno będzie ciekawie, bo oboje pracują w domu kultury i spotykają różnych interesujących ludzi. Wieczorem wrócę do domu i nie będę miał komu opowiedzieć o tym, czego się dowiedziałem.
Tęsknię, gdy kładę się spać i zostawiam włączone światło. Prędko zasypiam, ale po godzinie budzę się i z niezadowoleniem zauważam, że żarówka w lampce nocnej nadal się świeci, bo nikt nie wyłączył jej i nie położył się obok mnie. Przez kilka minut wpatruję się w przeciwległą ścianę pokoju i zastanawiam się, dlaczego jestem sam. Przestaję kiedy czuję, że jeszcze chwila i się rozpłaczę. Gaszę światło, przekręcam się na drugi bok i przez następną godzinę walczę z bezsennością.
Tęsknotę przynosi ze sobą na futrze kot sąsiadów, kiedy zagląda do mojego ogrodu. Nie lubi mnie, nigdy się do mnie nie łasił. Nie podchodzi więc do mnie, ale też nie odbiega. Spogląda na mnie nieufnie, rozgląda się po okolicy i czeka. Przewracam strony książki, a on wciąż czeka. Jakby pytał mnie, gdzie są te nogi, o które się ocierał i gdzie ta dłoń, która drapała go za uchem. "Jestem tylko ja" - mówię do kota. Może mnie rozumie, a może nie. Mój głos nie jest tym, który sobie upodobał, więc znika w krzakach i nie pokazuje się przez resztę dnia, obrażony.
Zaczynam tęsknić, gdy znajomi pytają, jak sobie radzę. Mówię im, że dobrze. Cieszę się zdrowiem, dostałem awans, moja siostrzenica wygrała szkolny konkurs literacki. Jestem z niej dumny, bo sam udzielałem jej korepetycji. Przychodziła regularnie popołudniami, uczyła się, jadła ciastka owsiane i śmiała się ze śmiesznych historii, ale nie moich. Był jeszcze ktoś, kto umiał rozbawić, a kogo teraz brakuje. Czasem próbuję powtarzać te anegdoty, ale nie wychodzi mi to tak dobrze.
Tęsknota zjawia się nieproszona w piątkowe wieczory. Puka do drzwi, kiedy bawię się i żartuję ze znajomymi. Choć nie jest lubiana i nikt jej nie zaprosił, wpuszczamy ją do środka, bo i tak sama by weszła. Przerywa rozmowy, wchodzi w słowo, dorzuca swoje trzy grosze i siada w miejscu, które wcześniej zajmował ktoś, kto teraz nie przyszedł i już nie przyjdzie. Piję, żeby nie słuchać, co mówi, ale znam swoje granice. Wychodzę wcześniej, żeby się nie rozkleić. Minęło zbyt dużo czasu, abym wciąż okazywał słabość przy innych.
Kiedy przygotowuję się do pracy, także tęsknię. W spokoju robię to, co mam robić, nikt mi nie przeszkadza. Nikt nie zabiera długopisu z rąk, nikt na przekór nie zamyka laptopa i nie pakuje mi się na kolana. Nikt nie rozprasza mnie wtedy, kiedy najbardziej muszę się skupić, nie skłania do śmiechu, nie łaskocze mnie i nie obejmuje ramionami, zabiegając o moją uwagę. W efekcie kończę wszystko znacznie szybciej i później już nie mam co robić, dlatego włączam kino domowe i oglądam film polecony przez przyjaciela. Nie mam pojęcia, o czym jest, bo w ogóle nie potrafię się na nim skupić. Potrafiłem, kiedy ktoś kładł głowę na moich kolanach i oglądał razem ze mną, komentując akcję w te najgłupsze z możliwych sposobów. Patrzę w ekran, ale nie widzę przesuwających się po nim obrazów. Nawet nie orientuję się, kiedy odwracam wzrok na bok, spowalniam oddech i znów myślę o tym, jak by to było z tym kimś, kogo nie ma, choć powinien być. Dlaczego świat się nie zatrzymał, dlaczego czas dalej płynie? Wszystko pozostało takie samo, a jednak diametralnie się zmieniło.
Tęsknota to czyjaś nieobecność, czyjś ślad buta nieodciśnięty w marcowym błocie obok mojego. To codzienne odgłosy z wykluczeniem czyjegoś głosu i codzienne czynności niewykonane przez czyjeś ręce. Niezasadzone w ogrodzie kwiaty i nienakarmiony kot, niewykonany telefon i niezaparzona herbata.
Tęsknota to nie coś. To brak kogoś.

piątek, 30 sierpnia 2013

Zamówienie: MasterChef (one-shot)

Zupełnie nagle i niespodziewanie naszła mnie chęć na napisanie jakiejś krótkiej scenki, więc zajrzałam do zamówień i padło na Baekhyuna z Luhanem zamówionego przez Uszati. Tekst długością na pewno nie powala, ale przyznam Wam, tak najwygodniej mi się pisze, bo mam tendencję do porzucania dłuższych projektów. Ale teraz już nie zrzędzę, tylko po prostu zapraszam do czytania~ ヽ(*・ω・)ノ

Tytuł: MasterChef
Pairing: BaekLu
Gatunek: general, fluff
Liczba słów: 1327

***

- Baekhyun..?
- ...
Luhan kiwał się trochę niespokojnie na kanapie, na której usiadł po turecku przodem do siedzącego obok chłopaka. Wlepiał w niego wyczekujące spojrzenie, podczas gdy brunet nie wykazywał najmniejszych chęci oderwania się od książki, którą otworzył ledwie kilka minut temu. Żeby czytać, potrzebował ciszy i spokoju, ale jego kolega z pewnością nie należał do małomównych istot.
- Baekhyunnie!
- ...
Młodszy chłopak nie dawał po sobie poznać, że w ogóle zauważał obecność starszego. Chociaż naprawdę ciężko byłoby przeoczyć kogoś takiego jak Luhan. Blondyn oczywiście nie dawał za wygraną, pochylając się nieco bardziej w stronę młodszego kolegi.
- Bacon, odezwij się do mnie... - jęknął żałośnie, jak zwykle przesadzając z ekspresją, lecz i tym razem Byun nie dał się złamać, nie odrywając wzroku od książki, chociaż odkąd tylko Luhan usiadł obok niego, wciąż rozszyfrowywał to samo zdanie. Ponieważ nie mógł się skupić, w ogóle nie docierał do niego sens czytanego tekstu. Poważna mina bruneta nie zniechęciła jednak natręta i nie odwiodła go od dalszych starań. - So-go-gi... - mruczał, kiwając się mocniej, przez co kanapa zaczęła skrzypieć w irytujący sposób. Baekhyunowi jedynie drgnęła powieka. - Obiecałeś mi...
- Co jest z tobą nie tak? - Młodszy ostatecznie nie wytrzymał. Zamknął książkę i odwrócił głowę w kierunku Luhana, przewiercając go spojrzeniem. - Nie minął kwadrans od momentu, w którym zostaliśmy sami, a ty już nie dajesz mi żyć! Mówiłem już, że nie idę z resztą do kina, bo chcę mieć trochę ciszy i spokoju. Zostałeś tu ze mną, żeby zrobić mi na złość?
Mimo rozdrażnionego tonu kolegi, Luhan nie wyglądał na szczególnie przejętego jego reakcją. Wręcz przeciwnie, ani na chwilę nie przestał myśleć o powodzie, dla którego mu się w tej chwili narzucał.
- Obiecałeś... - mruknął cicho, lekko szturchając go przy tym w ramię.
- Co takiego niby obiecałem? - spytał szorstko Baekhyun, ale nie otrzymał odpowiedzi. Nastała cisza, podczas której chłopcy tylko patrzyli na siebie, każdy w innym celu. Lulu starał się znaczącym spojrzeniem wyegzekwować od Byuna przypomnienie sobie sprawy, na której mu zależało, podczas gdy Bacon miał nadzieję odnaleźć w tym spojrzeniu jakąś podpowiedź. Na próżno. - Nie milcz tak, tylko mi powiedz - ponaglił go, kiedy po kilku długich chwilach oboje wiedzieli już, że nic nie wyjdzie z tego przekazywania sobie nawzajem podprogowych wiadomości. Luhan westchnął głucho, ale nie wyglądał na bardzo zawiedzionego.
- Jakieś siedem tygodni temu Kyungsoo zrobił na kolację naleśniki. Były super. Takie cieniutkie, odpowiednio słodkie, delikatne, z chrupiącymi brzegami... pamiętasz?
- Pamiętam - odpowiedział Baekhyun, zanim jeszcze dobrze przypomniał sobie, że coś takiego miało miejsce. D.O lubił gotować i często czymś ich częstował. Chyba tylko taki wariat jak Lulu mógł spamiętać, kiedy co dokładnie było serwowane.
- Podał je z bitą śmietaną, przystroił truskawkami i borówkami... to też pamiętasz?
- No tak. Ale co z tego? - Bacon niecierpliwił się coraz bardziej, nie rozumiejąc, co naleśniki Soo mogą mieć wspólnego z jakąś obietnicą, którą on złożył starszemu koledze. Xia Lu w dodatku opowiadał to z taką powagą, że aż chciało się śmiać.
- No więc... - Lulu zatrzymał się jeszcze na chwilę, jakby miał nadzieję, że brunet sam wpadnie na odpowiedni trop. Przeliczył się jednak. Ponownie westchnął, zanim go oświecił. - Powiedziałeś mi wtedy, że też umiałbyś takie zrobić. A nawet lepsze.
- Ta, jasne... 
- Przysięgam, mówiłeś tak! I obiecałeś, że kiedyś mi pokażesz, ale nie wtedy, kiedy Kyungsoo będzie w domu, bo nie chcesz go zawstydzać i kompromitować...
Teraz Baekhyun już pamiętał, naprawdę powiedział coś takiego. Żartowali sobie wtedy, a on, zazdrosny o talenty kulinarne Soo, palnął kilka słów za dużo, chcąc zaimponować Luhanowi. W żadnym wypadku nie przypuszczał jednak, że chłopak tak dokładnie to sobie zapamięta i będzie wytrwale czekał na okazję, aby przypomnieć mu o tej durnej obietnicy.
- Lulu... ja nie...
- No co? Jesteśmy teraz tylko my, chyba możesz zrobić mi tę przyjemność?
- Ale...
- Chyba, że kłamałeś.
- Zrzucasz mi kłamstwo? - Bacon, który jeszcze przed chwilą chciał przyznać się do przesadzonych przechwałek, nagle zmienił zdanie, mierząc Xia Lu groźnym wzrokiem.
- A gdzieżby!
- No to chodź - zarządził młodszy, wstając z kanapy. Chwycił uradowanego blondyna za rękę i pociągnął za sobą w stronę kuchni. - Już ja ci pokażę - mruknął. Przecież usmażenie kilku naleśników nie może być takie trudne.

***

- So-go-gi, jesteś pewien, że potrzeba do tego tyle mleka? - Luhan opierał się łokciami o blat, uważnie obserwując Baekhyuna w skupieniu mieszającego ciasto.
- Tak, jestem pewien.
- A nie myślisz, że przydałoby się jeszcze choć jedno jajko? - spytał i zaraz został zgromiony spojrzeniem.
- Xia Lu. Wiem, co robię.
- Kyungsoo dodawał trochę wody gazowanej...
- Tak, wiem przecież. Właśnie miałem to zrobić - płynnie skłamał Byun, sięgając zaraz po butelkę wody. Bardziej przypominał alchemika ważącego niestabilny eliksir, niż zwykłego chłopaka przygotowującego zwyczajne naleśniki. - Nie przeszkadzaj - mruknął, ale Lulu tylko przez krótką chwilę był cicho.
- A nie powinieneś przypadkiem...
- Nie, nie powinienem - przerwał mu Baekhyun. - Przestań mi mówić, co robił D.O. Nie robię takich naleśników, jakie robił on, tylko lepsze. Przecież mówiłem.
- No tak... no tak. - Blondyn z aprobatą pokiwał głową, chociaż wyglądał, jakby zaraz miał się roześmiać. To ani trochę nie pomagało młodszemu w skupieniu się na swoim zadaniu. Czuł się tak, jakby od tego zależała co najmniej jego kariera, jeśli nie całe życie. W rzeczywistości nie wiedział, czy ciasto jest za rzadkie, za gęste, w sam raz, czy może powinien dodać jeszcze trochę mąki albo cukru. A czy nie przydałaby się odrobina soli? Nie był pewien. Nigdy nie przyglądał się zbyt uważnie, jak inni gotują. Przeważnie zajmował się zjadaniem kulinarnych arcydzieł, a nie ich robieniem. Póki coś dobrze wyglądało i mu smakowało, nie był zbytnio zainteresowany tym, jak powstaje.
Podczas gdy Baekhyun bił się z własnymi myślami i zastanawiał się, ile oleju powinien dodać do ciasta i czy w ogóle było to konieczne, Luhan ustawił patelnię na kuchence.
- Mały czy duży gaz? - spytał, chcąc w czymś pomóc.
- Zostaw, ja to zrobię. - Byun przepędził go ze stanowiska i sam zajął się wszystkim, w zasadzie działając na oślep. Nie miał pojęcia, jaka temperatura byłaby lepsza. Odetchnął głębiej, zbierając myśli. - No dobra, teraz wystarczy tylko je usmażyć. Buła z masłem - powiedział z uśmiechem, zerkając na Lulu, który odpowiedział mu jeszcze bardziej radosną miną, ale nie odezwał się ani słowem. Bacon wyciągnął chochlę i nalał trochę ciasta na rozgrzaną patelnię. Już wtedy zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak, ale nie zdradzał żadnych oznak zaniepokojenia, nie chcąc zbłaźnić się przed hyungiem. Udawał, że wszystko jest w porządku i nie pozwolił uśmiechowi zejść ze swojej twarzy. Zaczął mieć z tym jednak pewne problemy, kiedy zabrał się do przewracania naleśnika na drugą stronę. Ciasto za nic nie chciało odkleić się od patelni.
- Przykleił się? - mruknął cicho Luhan, spoglądając to na upartego naleśnika, to na Baekhyuna. Ten drugi w zasadzie także był uparty i Xia Lu bardzo dobrze o tym wiedział.
- To jest... ta patelnia - odparł zaraz Baek, chcąc się jakoś wybielić. - Coś z nią nie tak.
- Co ty, jest nowa - stwierdził prędko rozbawiony blondyn. - Używana ledwie kilka razy, Kyungsoo się nie skarżył.
- Przestań już z tym Kyungsoo! Kyungsoo to, Kyungsoo tamto... zakochałeś się, czy jak?
Luhan wybuchnął radosnym śmiechem, nic nie robiąc sobie z rozdrażnienia kolegi. Wyłączył gaz pod patelnią, aby jej nie spalić. Dobrze przecież zdawał sobie sprawę z tego, że Baekhyun tak naprawdę nie ma pojęcia, co robi w kuchni.
- A co, zazdrosny?
- Daj spokój...
- No już, So-go-gi, no już... - Lulu jeszcze raz roześmiał się, a potem czule objął młodszego. Brunet nie był pewien, co ze sobą zrobić i miał niejasne wrażenie, że jego policzki powoli nabierają rumieńców. Po części ze złości, a po części... no właśnie, dlaczego? - Wiem przecież, że wtedy z tymi naleśnikami nie mówiłeś na serio - wymruczał rozbawiony blondyn, wciąż nie puszczając swojej sympatii.
- Co? I specjalnie mnie podpuściłeś?!
- Ciekaw byłem, jak się zachowasz. Mogłeś się przecież przyznać. - Xia Lu uśmiechnął się szeroko i potarł nosem o jego nos, zarzucając mu ręce na ramiona. - Mój uparty, dumny Bacon.
- Cicho siedź... - fuknął Baek, odwracając speszony wzrok.
- Baekhyunnie, oj, Baekhyunnie... nadal jesteś mi coś winien.
- Hm?
- Jestem głodny, zjedzmy coś na mieście.