Na początku przepraszam za zwłokę, gdyż opowiadanie, które teraz zamieszczam, zostało napisane już dwa miesiące temu i miałam je wtedy wstawić, ale nie zrobiłam tego tylko i wyłącznie z powodu mojego okropnego lenistwa. Po drugie chcę się trochę wytłumaczyć odnośnie tematyki tego, co być może zaraz przeczytacie - zwykle nie piszę o japońskich gwiazdach, a już na pewno nie o sobie w ich towarzystwie, ale właśnie takie zadanie stanęło przede mną, kiedy postanowiłam wziąć udział w konkursie organizowanym przez One Ok Rock Polish Street Team (serdecznie zapraszam na forum i facebooka). Tego typu twórczość kojarzyłam z marnymi wypocinami i opowiadaniami, które padają ofiarami moich ulubionych analizatorni, więc starałam się wybrnąć z tego najlepiej, jak umiałam. Wyszło z tego to, co wyszło, nie mnie oceniać. Poza tym wszystkim powinnam obiecać poprawę i przyrzec, że będę zamieszać notki częściej, ale wiem, że nie wywiązałabym się z tego. Raz mi się chce, a raz po prostu nie - stąd ta rażąca niesystematyczność dodawania kolejnych opowiadań. Ale teraz po prostu zapraszam do lektury! c:
Tytuł: One Ok Day
Pairing: żaden c:
Gatunek: POV
Liczba słów: 1966
***
Zawsze myślałam, że niezwykłe sytuacje i historie zarezerwowane są tylko dla niezwykłych ludzi, a ja absolutnie się taka nie czułam. Cicha, skromna, zupełnie normalna. Ani to szczególnie zgrabne, ani ładne, ani ponadprzeciętnie utalentowane w jakiejś dziedzinie - pospolita, szara mysz, która boi się wystawić nosek zza miotły, pod którą się schowała. Bałam się też podróży, bo przecież to, co nieznane, automatycznie staje się złe i przerażające. Dlatego kiedy kuzynka zaprosiła mnie jesienią do siebie do Londynu, wahałam się nad odpowiedzią. W końcu decyzję podjęła za mnie mama, która stwierdziła, że marnowanie takiej szansy byłoby pozbawione sensu. No cóż, mama wie zawsze najlepiej, więc nie sprzeciwiałam się, choć miałam ochotę umrzeć na samą myśl o locie samolotem.
Na miejscu okazało się, że Ewa nie zaplanowała dla mnie żadnych większych atrakcji, co nawet mi odpowiadało - w większości przypadków nienawidzę zorganizowanego zwiedzania, nie podniecam się na myśl o oglądaniu zabytków i jednoczesnym słuchaniu ich historii, które zwykle opuszczają moją głowę szybciej, niż do niej trafiły. Miałam spędzić w Londynie dwa tygodnie w mieszaniu mojej polskiej kuzynki i jej męża Anglika. On pracował akurat na nocną zmianę w jakimś barze, a ona rano wychodziła do swojej małej kwiaciarni spełniać się jako florystka. Ponieważ John po pracy spał przynajmniej do dwunastej, całe przedpołudnie miałam zupełnie dla siebie i powiedziano mi, że mogę robić z tym czasem co tylko zechcę. Całkiem ciekawa perspektywa, co? Możliwość wyjścia na miasto, poznania Londynu od mniej oficjalnej strony. Przez kilka pierwszych dni nawet nie myślałam o korzystaniu z tego przywileju, za bardzo się bałam. A jeśli ktoś podejrzany mnie zaczepi? Albo się zgubię? A jeśli wpadnę pod samochód? Londyńskie ulice są o wiele bardziej ruchliwe niż te w mojej śmiesznej mieścinie, a ze mnie jest niezła łamaga. Wszystkie te obawy zgromadzone razem skutecznie trzymały mnie w domu prawie cały pierwszy tydzień.
W sobotę obudziłam się znacznie wcześniej nie dlatego, że chciałam. Pies sąsiadów z dołu postanowił urządzić z rana koncert szczeknięć i pisków, fundując mi przy tym koszmarny humor. Może dlatego w głowie zaświtała mi myśl, aby powłóczyć się trochę po mieście na własną rękę. Ewa proponowała mi to już wcześniej, ale do tej pory strach brał nade mną górę i nie odważyłam się sama zapuszczać wgłąb miejskiej dżungli. Tego ranka stwierdziłam jednak, że przecież raz kozie śmierć, a może uda mi się znaleźć jakieś ciekawe sklepy, do których nie weszłabym z kuzynką. Jeszcze przed dziesiątą byłam gotowa do wyjścia, z sercem bijącym jak dzwon i z głową pełną uzasadnionych obaw. Zgubię się, zgubię, na pewno! - powtarzałam sobie w myślach, co wcale nie dodawało mi odwagi. Znałam samą siebie i wiedziałam, że potrafię zgubić się nawet w pobliżu własnego domu, jednak ostatecznie wyszłam na ulicę i obrałam przypadkowy kierunek, dając się pochłonąć miastu.
Londyn nie był według mnie szczególnie czarujący, ale miał przynajmniej jedną zaletę - pogodę. Nie przeczę, że jestem dziwna. Mżawki, wilgoć i mgła zawsze kręciły mnie bardziej niż upały i susze, a pochmurne niebo wielbiłam sto razy bardziej od słońca rażącego w oczy. To dlatego moją ulubioną porą roku była jesień, a latem narzekałam ile wlezie. Mimo wszystko jednak nie mogłam zignorować potężnej ulewy, która zaskoczyła mnie po chyba półgodzinnym spacerze. Nie uśmiechała mi się wizja mnie samej przemoczonej do suchej nitki, więc schowałam się pod daszkiem przy jednej ze sklepowych witryn, przeklinając w duchu fakt, że nie wzięłam ze sobą parasola. Praktycznie nigdy nie znajdował on miejsca w torbie, którą zwykle przy sobie nosiłam, czego nieraz już pożałowałam. Mówią, że mądry Polak po szkodzie, lecz ja byłam odporna na podobne nauki.
Nie od razu zwróciłam na niego uwagę, nie zwykłam przyglądać się ludziom na ulicy. Po pierwsze jestem raczej nieśmiała i nie wiedziałabym, co zrobić, gdyby moje spojrzenie zostało odwzajemnione, taka ze mnie kaleka społeczna. A po drugie uważałam po prostu, że gapienie się na kogoś nie uchodziłoby za szczególnie uprzejme. Nie mogłam jednak w nieskończoność ignorować chłopaka, który przystanął obok mnie pod witryną. Zwłaszcza, że on akurat nie zapomniał o parasolu i najwyraźniej chciał podzielić się ze mną tym niewielkim schronieniem, gdyż przysunął je nieco w moją stronę. Pięknie, pomyślałam sobie, pomoc od nieznajomego: jedna z najbardziej niezręcznych sytuacji, jakie jestem sobie w stanie wyobrazić.
- Dzięki - wydałam z siebie ciche mruknięcie, podnosząc wzrok na chłopaka z bródką. Brzmiało to o wiele mniej przyjemnie, niż miało brzmieć, ale trochę zachrypłam od milczenia. Tak czy inaczej prędko przestałam się tym przejmować, kiedy moje myśli pognały zupełnie innym torem: skądś znałam tego młodego mężczyznę, który uśmiechnął się do mnie po usłyszeniu podziękowania. Moja niezdolność do szybkiego rozpoznawania twarzy dała o sobie znać, a kiedy już zorientowałam się, dlaczego ciemnowłosy wydał mi się być znajomy, musiałam włożyć trochę wysiłku w to, aby nie zemdleć. Co prawda nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło, ale wtedy czułam, że mi aż słabo, bo to chyba naprawdę był Taka z One Ok Rock. Pamięć może miałam kiepską, ale nie pomyliłabym tego uśmiechu z żadnym innym.
- Nieźle dzisiaj leje, nie? - zagadnął z trochę śmiesznym akcentem, podczas gdy ja walczyłam o to, aby moje oczy nie wyleciały z orbit.
- Eee... no - odparłam głupkowato. Jakoś nie mogłam pozbierać myśli. Nieraz wyobrażałam sobie, że pewnego pięknego dnia spotkam mojego idola; wiele fanek musi o tym marzyć. Głowę miałam zapełnioną scenariuszami takich chwil, ale to wcale nie pomagało mi odnaleźć się w sytuacji. W żadnej z tych zmyślonych scen nie padało i może na tym polegała główna trudność, nie jestem pewna.
- Słyszałem, że w Anglii prawie codziennie tak pada. To prawda?
- Nie wiem, jestem tu pierwszy raz - mruknęłam, wzruszając ramionami. - Czy ty jesteś..?
- Takahiro - przedstawił się, oddając mi lekki ukłon, który prędko odwzajemniłam, ale z wrażenia zapomniałam odwdzięczyć się podaniem własnego imienia.
- Muszę śnić - wydukałam tylko, na co on roześmiał się. Nie potrafiłam ocenić, czy śmieje się ze mną, czy raczej ze mnie, ale to nie miało wtedy tak wielkiego znaczenia. Kiedy sny pozostają snami, wszystko jest w porządku, ale kiedy przedostają się do realnego świata, człowiek nagle przestaje racjonalnie myśleć, a umysł wraca do pełnej sprawności dopiero po jakimś czasie, przeważnie odrobinę za późno.
- Jeśli tak ci będzie łatwiej, możemy uznać, że to sen - zaproponował po chwili Taka, a ja kiwnęłam głową. W końcu i tak nikt mi nie uwierzy.
- Więc... co robisz w moim śnie? - spytałam trochę nieśmiało, siląc się na spokój. Kolejna piskliwa fanka pewnie nie była tym, z czym chciałby mieć do czynienia.
- Chciałem wyjść na spacer przed koncertem.
- Aha. - Wydawało mi się wcześniej, że w moich własnych snach jestem bardziej elokwentna. Człowiek stale się czegoś o sobie uczy. - I wyszedłeś sam? - dopytywałam się.
- Nie, był ze mną Toru - usłyszałam w odpowiedzi. - Ale chyba go zgubiłem, głupio wyszło.
- Chyba?
- Możliwe jeszcze, że to on się zgubił, a nie ja - wyszczerzył się w uśmiechu, na co ja parsknęłam cicho, ale serdecznie. Trafił się optymista.
- Chciałabym pomóc ci szukać, ale sama nie znam miasta - użyłam najbardziej przepraszającego tonu, na jaki było mnie stać. Nie mogłam pozbyć się z głowy myśli, że gdyby chłopcy z zespołu trochę bardziej uważali na siebie podczas tego spaceru, mogłabym spotkać ich obu. Albo nie spotkać wcale, więc może jednak dobrze się stało.
- Nic nie szkodzi, obaj jakoś trafimy z powrotem do hotelu - pokiwał głową w taki sposób, jakby chciał sam siebie przekonać, że tak właśnie będzie. I chyba przekonał, bo nie wyglądał na kogoś, kto był złej myśli.
- Trzymam kciuki, żeby tak było.
- A będziesz na koncercie?
- Nie, nie zdążyłam kupić biletu - odmruknęłam trochę niechętnie. - No i moja mama nie bardzo chciała się zgodzić - przyznałam bez bicia.
- Och, przykro mi - usłyszałam i zaraz poczułam, że Taka klepie mnie po ramieniu. W to już na pewno nikt mi nie uwierzy. Przygryzłam trochę dolną wargę, zbierając się na odwagę, by zadać mu kolejne pytanie: niby banalne w tej sytuacji, ale dla mnie nieco krępujące. Minęła chwila, zanim pozbierałam odpowiednie angielskie słowa tak, aby prośba brzmiała jak najgrzeczniej.
- Czy mogłabym prosić cię o autograf? - wydusiłam wreszcie. Jego reakcja była do przewidzenia, znów obdarzył mnie uśmiechem i kiwnął głową, zgadzając się.
- Jasne, nie ma problemu. Masz coś do pisania?
- Mhm - odmruknęłam, otwierając torbę. Oczywiście miałam w niej długopis, zawsze mam ich kilka. Nader często jednak zdarza się, że nie mam przy sobie ani jednej kartki, nawet skrawka. Tak jak teraz. Gorączkowe poszukiwania nic nie dały, po chwili zrezygnowana spuściłam wzrok. - Mam tylko chusteczki - westchnęłam z goryczą. Moje słowa znów wywołały u niego śmiech. Czułam się jak clown, ale było to przyjemne uczucie, bo śmiał się ze mnie jeden z najbardziej podziwianych przeze mnie idoli. Mógłby śmiać się i do końca świata, serio. Ale prędko przestał.
- Mogą być chusteczki - stwierdził, wciąż rozpromieniony.
- Co?
- Mówię, że mogą być - powtórzył odrobinę wolniej, a ja wyciągnęłam z torby paczkę jednorazowych chusteczek z wytłoczonymi nutkami. Wziął je ode mnie razem z długopisem i użył szyby witryny jako podkładki. Ja w tym czasie musiałam przejąć na chwilę parasol, który trzymałam tak, jak gdyby był co najmniej ósmym cudem świata. Bo przecież był.
- Jak masz na imię?
Drgnęłam nieznacznie.
- Agata. - Ledwie to powiedziałam, a już zobaczyłam, jak Taka kreśli na chusteczce moje imię w katakanie. Po raz pierwszy naprawdę przydał się fakt, że tak łatwo zapisać je japońskimi znakami. Nie wiedziałam, czy się czerwienię, ale niewykluczone, że tak właśnie było, bo moje policzki mają skłonność do upodabniania się do buraków nawet bez specjalnej okazji.
- Ok, gotowe. Proszę.
Gdy dostałam moją własność z powrotem, wzbogaconą o podpis wokalisty One Ok Rock i krótką dedykację, miałam ochotę odlecieć z radości, choć może nie było tego po mnie widać. Z natury nie jestem bardzo wylewna, ale miałam wrażenie, że on to rozumie. Nie wiem, dlaczego. Może po prostu bardzo chciałam, żeby tak było i trochę poniosła mnie fantazja.
- Dziękuję - powiedziałam, wykonując coś pomiędzy ukłonem i niezgrabnym dygnięciem, jakbym nie mogła się zdecydować. W istocie nie mogłam.
- Nie ma sprawy. Nie odbierzesz?
- Hm? - Dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi mu o dzwonek telefonu dobiegający z mojej kieszeni. Zerknęłam na ekran i wyciszyłam głośnik, nie odbierając połączenia. To Ewa chyba zaczynała się o mnie martwić, bo nikomu nie powiedziałam rano, gdzie idę. John musiał się nieźle zdziwić, kiedy po swojej pobudce nie zastał mnie w domu.
- To nic takiego, zaraz oddzwonię.
Poruszył głową w geście, którego nie potrafiłam do końca zinterpretować. Pewnie dlatego, że akurat zajęłam się chowaniem paczki chusteczek do najgłębszej kieszonki torby tak, aby na pewno nie zmokły; nigdy nie miałam tak cennych chustek i nie mogłam pozwolić, żeby cokolwiek się z nimi stało.
- To było miłe spotkanie - powiedział. Aha, czyli to już prawie koniec, no trudno. - Ale powinienem się już zbierać.
- Rozumiem - przytaknęłam, choć oczywiście nie chciałam się z nim rozstawać. - Wiadomo, sny się szybko kończą.
Wymieniliśmy przyjazne uśmiechy i skinienia głowami, a ja dopiero w tym momencie zauważyłam, że niebo trochę się rozpogodziło. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu, bo ludzie jakby śmielej przemierzali ulice.
- Do zobaczenia - pożegnał się, robiąc parę kroków w tył. Życzyłam mu powodzenia na koncercie i pomachałam do niego energicznie, kiedy bardziej się oddalił i odwrócił jeszcze na chwilę głowę w moją stronę. No i ostatecznie się rozstaliśmy.
Jeszcze przez kilka długich minut stałam tam oniemiała, nim dotarło do mnie, co się właściwie stało. Z zamyślenia wyrwała mnie dopiero wibracja telefonu w kieszeni, tym razem musiałam już odebrać. Rozmawiając z kuzynką byłam wciąż tak nieobecna, że chyba pomyślała, że coś piłam, ale nie przejęłam się tym w ogóle. To spotkanie nakręciło mnie na kilka kolejnych miesięcy, teraz mogłam znieść wszystko. Co z tego, że on za tydzień lub dwa prawdopodobnie nie będzie już pamiętał, że w dzień jednego z wielu koncertów spotkał na szarej, londyńskiej ulicy jakąś małą, niepozorną Polkę, która nawet nie mogła pójść na występ jego zespołu? To nieistotne. Wystarczą mi te wspomnienia i podpis na chusteczce, o więcej nawet nie śmiałabym prosić.